Strona główna

Każdy, kto narzeka na styl gry prezentowany przez Valencię, jest… taktycznym analfabetą. Boiskowe poczynania Los Ches charakteryzują się kompletnym chaosem w grze oraz defensywą nie zasługującą na miano drewnianej, a co dopiero żelaznej. Styl ten jest szlifowany przez trenera już drugi sezon, dlatego zaczyna wyglądać to coraz lepiej. Emery nie próżnuje i w tegorocznych rozgrywkach wzbogacił misternie ułożoną taktykę o nowy element, który jest konsekwentnie wprowadzany w życie i już przynosi pierwsze efekty – tracenie bramek w ostatnich minutach meczu. Szalenie istotnych bramek, dodajmy. Bramek, które nie pozwalają nawet pomyśleć o marzeniach awansu do eliminacji Ligi Mistrzów. Z taktyki Valencii cieszą się za to i w Gijón, i w Madrycie, a ręce zacierają pewnie w Santander, dokąd Nietoperze wybierają się w najbliższej kolejce ligowej.

Dodatkowo swoimi decyzjami kadrowymi baskijski szkoleniowiec nie robi nic, by ową taktykę zmienić. Na mecz z Atlético w bramce znów pojawił się dotychczas mocno przeciętny Moyá, według mistera lepszy od przeżywającego piątą młodość Césara Sáncheza. Chyba trener nie potrafi/boi się (niepotrzebne skreślić) zadać sobie pytania, w jaki sposób sprawić, by Valencia przestała tracić bramki głupsze niż samobój, jakiego strzelili sobie włodarze Saragossy przy próbie ściągnięcia do klubu Ángela Lafity. Świadczy o tym fakt, że w każdym spotkaniu wybiegała inna para stoperów, a w razie nieobecności jednego z nich, nie ma ustalonego zmiennika. Wtedy szansę dostaje każdy. Oczywiście oprócz nominalnego środkowego obrońcy, Mistrza Europy, Carlosa Marcheny. Ofensywa wychodzi praktycznie w niezmienionym składzie i z reguły nie zawodzi. Niestety, prawie w każdym meczu musi poprawiać błędy bloku defensywnego (o ile w Valencii coś takiego w ogóle istnieje). Podobnie było w starciu z Los Colchoneros.

Przed rozpoczęciem spotkania na boisku pojawił się świeżo upieczony Mistrz Europy w koszykówce, urodzony w Valencii Victor Claver. Obecny gracz koszykarskiej drużyny Los Ches dostąpił zaszczytu symbolicznego rozpoczęcia meczu na Estadio Mestalla, po czym zebrał gromkie brawa od publiczności także za to, czego dokonał z reprezentacją Hiszpanii na rozgrywanym niedawno w Polsce EuroBaskecie. Niestety, na piłkarzy nie podziałało to mobilizująco, lecz wręcz przeciwnie. Praktycznie pierwsza groźna akcja Atléti zakończyła się golem. W nasze pole karne wpadł Diego Forlán, który wyłożył piłkę kompletnie niekrytemu Sergio Agüero. Argentyńczyk miał tyle miejsca, że mógł podbić piłkę jeszcze pięć razy w powietrzu, zanim Alexis czy Dealbert wpadliby na pomysł, żeby do niego podbiec. Zdecydował się jednak na strzał, którego Moyá nie mógł wybronić. Nie tak to się miało układać. Kolejny stracony gol, kolejne ośmieszenie defensywy Valencii, drużyny, w której środkowi obrońcy nie mają pojęcia o grze na swojej pozycji. Tylko atak funkcjonował jak zawsze. Już po 3. minutach w doskonałej sytuacji znalazł się David Silva, jednak zamiast posłać piłkę pewnie do siatki, posłał ją nad poprzeczką bramki Roberto Jiméneza. Po chwili sztukę Silvy powtórzył Forlán – na Mestalla rozległy się pierwsze nieśmiałe gwizdy, wyrażające dezaprobatę dla defensywnych wybryków podopiecznych Emery’ego. Ofensywa za to szalała w najlepsze. Mata dostał piłkę w polu karnym, przełożył ją na prawą nogę i strzelił w kierunku bliższego słupka, jednak Roberto nigdy nie rozmawiał z Moyą – były gracz Mallorci nie mógł przekazać swojemu koledze po fachu tajemnej wiedzy, że tak naprawdę bramka w całej swej skomplikowanej budowie nie posiada bliższego słupka. Jeszcze bardziej skomplikowany w budowie jest mózg Alexisa. Nikt nie wie, co pomyślał sobie stoper Valencii próbując przedrylować Agüero, będąc jednocześnie ostatnią instancją przed bramką Moyi. W efekcie stracił futbolówkę, a kolejne cudowne dziecko argentyńskiego futbolu wystrzeliło niczym strzała w kierunku naszej bramki i tylko opatrzności w postaci niecelnego strzału Kuna mogliśmy zawdzięczać, że nie przegrywaliśmy 0:2. W tym momencie gwizdy na Mestalla przestały być delikatne, a nabrały natężenia Boeinga 747 startującego z Aeropuerto Valencia. Nasi przestraszyli się chyba manta, jakiego gotowi byli spuścić zawodnikom co bardziej krewcy kibice i w ciągu dwóch minut diametralnie odmienili nastroje na trybunach. Najpierw w 25. minucie cudowne długie podanie Banegi w pole karne na gola sprytnym strzałem zamienił Pablo, a dwie minuty później akcja reprezentacyjnego duetu Silva – Villa zakończyła się szóstym ligowym trafieniem El Guaje. Uskrzydlone Nietoperze do końca pierwszej połowy próbowały podwyższyć prowadzenie, lecz w kluczowych momentach brakowało dokładności, zarówno w przyjęciu piłki (Silva), jak i w strzałach (Pablo).

Druga połowa stała pod znakiem prawdziwej wymiany ciosów, z której cało powinna wyjść jednak Valencia. W końcu swoją najlepszą dyspozycję i pewność siebie odzyskał Villa, który próbował nawet strzału z krzyżaka, jednak tego wieczoru nie miał szczęścia do gola strzelonego w ekwilibrystyczny sposób. Blanquinegros stwarzali zagrożenie nie tylko po ataku pozycyjnym, lecz także po szybkich kontrach, jednak tragiczna skuteczność sprawiała, że na tablicy świetlnej wciąż widniał wynik tylko 2:1. Uderzenia z dystansu próbował Banega, po rzucie rożnym z woleja strzelał Silva, kolejne stuprocentowe okazje miał także Villa, jednak wszystko bronił Roberto. W takich chwilach zapewne w głowach wielu z Nas rodziła się myśl, że ta przerażająco denerwująca nieskuteczność w końcu się zemści. I faktycznie, do głosu zaczęli dochodzić piłkarze Atlético. Minimalnie niecelne strzały Clebera Santany i Maxi Rodrígueza powinny być dla naszych ostrzeżeniem, że ten mecz wcale nie jest jeszcze wygrany. Niestety nie były. W doliczonym czasie gry dośrodkowanie jednego z zawodników Los Rojiblancos przedłużył Alexis – według trenera drużyny z Lewantu obrońca nie do ruszenia i filar defensywy Nietoperzy, prawdziwa ściana nie do przejścia. Po zagraniu naszego defensywnego cracka, piłka spadła wprost na nogę Rodrígueza, który nie miał najmniejszych problemów z wpakowaniem jej do siatki. Była 92. minuta gry.

Beznadziejne Atlético zremisowało z żałosną Valencią. Żałosną szczególnie w defensywie. Nietoperze wciąż pokazują, że jeśli chodzi o strzelanie bramek, są jednymi z najlepszych w Primera División. Niestety, zajmują pierwsze miejsce w rankingu najgorszej, najbardziej dziurawej, wzajemnie nie rozumiejącej się obrony. I pomyśleć, że w spotkaniu z Atleti grało trzech obrońców sprowadzonych latem, by poprawić postawę tej formacji… Atakiem wygrywa się mecze, obroną zdobywa się mistrzostwo. W naszej drużynie to słynny powiedzenie wygląda następująco: Atakiem zdobywa się mnóstwo goli, obroną traci się jeszcze więcej

Skrót spotkania: VCF Video

Kategoria: Ogólne | Źródło: własne