Strona główna

Bohater mimo woli

Lolek | 17.05.2010; 00:22

Początek Nieśmiertelnego

Razem z tym piłkarzem do historii przechodzi pewna epoka z długich dziejów Valencii. Zawodnik, który tylko dzięki swojej sile i umiejętnościom przedarł się do pierwszego składu, pozostając w nim przez kolejne dziesięć lat. Człowiek, którego nazwisko wryło się głęboko w pamięć każdego kibica. Gracz, reprezentujący swoją osobą wszystkie sukcesy klubu ostatniej dekady. Ale przede wszystkim symbol. Rubén Baraja.

Mylić się będzie ten, który uzna, że symbolem jest Messi. Mylić się będzie ten myślący, że symbolem jest Ronaldo. Mylić się będzie też ten, który stwierdzi, że symbolem jest Silva. Absolutnie nie neguję ich umiejętności, gdyż są to piłkarze z czołówki, gwiazdy światowego formatu. Nie wątpię też w ich sławę. Jednak mimo wszystko takie osobistości nie mogą nazwać się symbolami w takim znaczeniu, jak Baraja.

El Pipo jest bowiem kimś więcej, niż maszynką do robienia pieniędzy. A raczej był. Mówiąc o symbolu nie chodzi bowiem o to, ile ktoś zarabia, ile osób zachwyca się jego grą. Rubén był kimś wyjątkowym. W cieniu wielkich gwiazd pokornie wykonywał swoją pracę. W cieniu wielkich transferów i pieniędzy był jednym ze szkieletów zespołu. W końcu, w okresie wielkich zmian i rewolucji, nieprzerwanie podporządkowywał się decyzjom kolejnych trenerów i zarządów. Cichy, zrównoważony, będący zawsze dobrym duchem Valencii, oto symbol, którego tak bardzo brakuje w dzisiejszym futbolu. Takim był i... właśnie, niestety - był.

Niewątpliwie legenda. Dla szerszego grona ludzi Baraja był jednym z wielu - powie tak kibic Lecha Poznań, Realu Madryt, Chelsea, Interu, Bayernu. A dla nas? Bohater spektakularnego transferu? Rozchwytywany bóg piłki? Absolutnie nie. Dla nas jest ikoną. Zawsze skupiony, przywódca, walczak. Potrafiący motywować całą drużynę, nawet w najgorszych sytuacjach. Skupiony na dobrze klubu, nie na własnej sławie i rozgłosie. Niewątpliwie godny podziwu człowiek. Valencianista, jakich w historii futbolu mało, sercem, ciałem, duszą. Stworzony do gry na Estadio Mestalla - w swoim drugim domu.

W takich chwilach jak ta ciężko powstrzymać się od uronienia choćby jednej łzy. Rozstania zawsze bolą. Jednak najbardziej bolą takie, kiedy wiemy, że dawny czas nie powróci. Niestety, Rubén ma za sobą drugą i trzecią młodość. Niestety, zarząd nie zgodził się na przedłużenie umowy nawet w wypadku pobierania przez piłkarza symbolicznego wynagrodzenia. Niemniej jednak Rubén żegnał się dzisiaj z kibicami z powagą na twarzy. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. A ci odwdzięczyli mu się brawami, aplauzem i gwarem zapełnionego po brzegi stadionu. Jestem pewien, że większość z nich przyszła tylko po to, aby ostatni raz zobaczyć legendę z ukochanym nietoperzem na piersi.

Ta chwila musiała kiedyś nadejść. Każdy piłkarz kończy kiedyś karierę. Jednak niewielka część spędza w jednym klubie dekadę. Sukcesy, jakie El Pipo odnosił z Valencią, były ogromne. W grę dla Valencii włożył prawie 1/3 swojego życia, ale na pewno całe serce. Lata mijały, ale on każdego dnia robił wszystko, aby mimo coraz większych przeciwności dać z siebie wszystko. I dawał, za każdym razem nie szczędząc sił i zdrowia. Dawał nam to, za co wszyscy go pokochaliśmy.

Dzisiaj na Mestalla pękło serce wielu prawdziwych Valencianistas.

Dzisiaj na Mestalla na zasłużoną emeryturę odszedł jeden z najwybitniejszych piłkarzy Valencii XXI wieku.

Dzisiaj na Mestalla po raz ostatni widzieliśmy Rubéna biegnącego w koszulce Nietoperzy.

Dzisiaj na Mestalla byliśmy świadkami dziejącej się na naszych oczach historii piłki nożnej.

I niech dzisiejszy wieczór będzie jednym z najwspanialszych w karierze Baraji. Wieczór godny Rubéna. Godny symbolu. Godny prawdziwej legendy.

Gràcies, Pipo!

Kategoria: Felietony | Źródło: Superdeporte