Strona główna

BAT #7: Un sentiment etern

Michał Kosim | 18.03.2019; 19:19

Bat nad głową #7

Dziś śpiewanie Valencii „sto lat” może być traktowane jak złorzeczenie, bowiem właśnie tyle ma już na liczniku najlepszy klub na świecie. To święto nas wszystkich, bo jesteśmy jego integralną częścią, niezależnie od odległości dzielącej nas od Mestalla. Wypiję dziś więc nie tylko za przeszłość, teraźniejszość i przyszłość VCF, ale też za zdrowie Was wszystkich. Spontanicznie pisząc przy okazji ten tekst.

Valencii zacząłem kibicować w 2005 roku. Być może części z Was przemknie przez głowę myśl: gość wybrał sobie najgorszy możliwy moment na zostanie fanem „Nietoperzy”. Coś w tym jest.

Nie załapałem się na dwa przegrane, ale równocześnie jedyne finały Ligi Mistrzów z 2000 i 2001 roku. Nie miałem okazji przeżywać rzutu karnego Pellegrino wybronionego przez Olivera Kahna. Nie doświadczyłem jednego z najpiękniejszych i najbardziej pamiętnych gestów w historii piłki nożnej, gdy ten sam Kahn chwilę później pocieszał płaczącego Santiego Cañizaresa. Nie zaznałem tego, jak Los Ches podnieśli się po dwóch potężnych ciosach w Champions League i już po roku, w Maladze, świętowali pierwsze mistrzostwo Hiszpanii od 31 lat. Ani też tego, jak kolejne dwa sezony później Rafa Benítez zdobył historyczny dublet, odrabiając w samej końcówce sezonu wiele punktów do galaktycznego Realu Madryt (swoją drogą: niech będzie to przykład dla sceptyków, którzy po meczu z Getafe nie myślą już o czwartym miejscu – trochę wiary!). Wreszcie: o kilka miesięcy spóźniłem się na zwycięstwo w Superpucharze Europy z Porto z 27 sierpnia 2004 roku. Zwycięstwo, które – jak się później okazało – zakończyło epokę sukcesów klubu. Później nadeszły lata chude, które trwają po dziś dzień.

To wszystko znam jedynie z odtworzenia, a to dzięki temu, że urodziłem się w odpowiednim momencie, by żyć w erze internetu (chociaż tyle!). Początki nie były jednak tak kolorowe. Przez jakiś czas moim substytutem łącza internetowego był teletekst, a konkretniej mówiąc: Telegazeta. Do teraz pamiętam numer 238 – właśnie na tej stronie znaleźć można było wyniki ligi hiszpańskiej. Co tydzień brałem głębszy oddech przed wklepaniem na pilocie tych trzech cyfr. Stresowałem się przed poznaniem wyniku meczu Valencii z Murcią zupełnie tak, jakbym czekał na kluczowy rzut karny podczas serii jedenastek z finału Ligi Mistrzów z 2001 roku.

Mecze Valencii oglądam od nieco ponad dekady, od kilku lat nie opuściłem z kolei żadnego z nich. Pamiętam wiele bolesnych chwil dla każdego fana Los Ches. Pamiętam czasy Koemana, Dziukicia i karuzelę trenerską, na której mdłości dostawali Gary Neville, Pako Ayestarán czy Cesare Prandelli. Pamiętam spadek do strefy spadkowej właśnie za Koemana i odsunięcie od składu legend: Cañizaresa, Albeldy i Angulo. Pamiętam wpadnięcie klubu w ogromne długi. Pamiętam przerwanie prac nad Nuevo Mestalla. Pamiętam proces sprzedaży klubu i strach przed tym, w czyje ręce trafimy oraz co nas czeka. Pamiętam ograbienie nas przez sędziego z finału Ligi Europy w dwumeczu przeciwko Sevilli i bramkę Stéphane Mbii z 94. minuty. Pamiętam zakończenie dwóch sezonów z rzędu na początku drugiej połowy tabeli już za Petera Lima i obawę, że może właśnie to jest kierunek, jaki obierze klub na następne lata.

Pamiętam każdy przegrany mecz. Pamiętam każdy blamaż. Pamiętam odejście każdego cracka, który miał stać na czele powrotu wielkiej Valencii. Pamiętam każde rozczarowanie, smutek, złość, wściekłość, bezradność i zrezygnowanie. Pamiętam każdą obietnicę złożoną samemu sobie, że następnego meczu już nie obejrzę, bo to wszystko nie jest na moje nerwy. I śmiech z samego siebie w duchu, że mogłem na coś takiego wpaść. Bo nie umiem żyć bez Valencii CF i być obojętnym na jej losy.

Pamiętam też chwile dobre, bardzo dobre i takie, kiedy byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Mniejsze i większe zwycięstwa. Słodycz, która po regularnym zaznawaniu goryczy towarzyszącej życiu Valencianisty smakuje nie do opisania. Puchar Króla z 2008 roku, kiedy zawodnicy postanowili sami porozstawiać się na boisku, wygrany w samym środku olbrzymiego kryzysu. Niesamowitą remontadę z FC Basel po porażce 3:0 w pierwszym meczu na dwa tygodnie przed bolesnym półfinałem z Sevillą. Wyprzedzenie tejże Sevilli o punkt w walce o czwarte miejsce w sezonie 14/15 – co wymagało drugiej najlepszej zdobyczy punktowej w historii klubu – i ostatni, decydujący mecz sezonu ze znajdującą się w strefie spadkowej Almerią, wygrany 2:3 po golu Paco Alcácera z 80. minuty, choć „Nietoperze” przegrywały już 2:1. Każde zwycięstwo z Realem i Barceloną, które w tym samym czasie tłukły po głowie wszystkie europejskie potęgi, gdy choć na 90 minut wracaliśmy myślami do lat świetności klubu i zapominaliśmy o bieżących kłopotach.

Zawsze powtarzam, że bycie Valencianistą to dwie strony medalu i skrajności spotykane w rzadko którym klubie. To dlatego smutek i radość przeżywamy tak intensywnie. I właśnie dlatego sukcesy, które w przyszłości przeżyjemy – nie mam co do tego wątpliwości – będą jak tęcza po ulewnym deszczu. Będą uwolnieniem wszystkich emocji, jakie w nas buzują. Nagrodą za wiarę, cierpliwość i miłość do barw klubowych.

Gość wybrał sobie najgorszy możliwy moment na zostanie fanem „Nietoperzy”. Coś w tym jest. Mimo wszystko już teraz wiem, że będę związany z Valencią aż do śmierci. Un sentiment etern.

Z wielką przyjemnością przeczytam Wasze wszelakie wspomnienia na stulecie. Amunt!

Kategoria: Felietony | Źródło: własne