Strona główna

Powrót Joaquína

Zdzisław Lewicki | 23.12.2010; 17:12

Tekst Sida Lowe'a ze Sports Illustrated

Andrés Iniesta czekający w ciszy aż piłka opadnie, gotowy zapewnić największą wygraną w historii - czekający, jak powiedział w jednym z wywiadów, aby ująć grawitację, na pojawienie się jego przyjaciela Newtona… David Villa patrzący z nadzieją, wstrzymujący czas, podczas gdy piłka uderza słupek, potem drugi i w końcu przekrada się za linię…

...Carles Puyol skaczący, walczący w powietrzu z naprężonymi mięśniami, włosami wszędzie, Kapitan Jaskiniowiec, który wbił futbolówkę do niemieckiej bramki… Iker Casillas na podeście, partnerzy z drużyny trzymający się u jego stóp, wznoszą razem Puchar Świata…

Nie zawsze tak było. Hiszpańskie wspomnienia z mundialu kiedyś były inne. W 2002 roku Hiszpanie zostali okradzeni przez egipskiego sędziego i południowokoreańskich gospodarzy, pokonani w fazie ćwierćfinałowej. Znów. Jednak kiedy dla wielu obrazem mistrzostw był obrońca Iván Helguera powstrzymywany przed wymierzeniem ciosu Gamalowi Al Ghandourze, inne ujęcie wydawało się być w jakimś stopniu bardziej dobitne, łamiące serce. Bardziej wymowne i niesprawiedliwe.

Poza hotelem wynajmowanym przez Hiszpanów, aparat fotograficzny uchwycił Joaquína Sáncheza siedzącego przy oknie, gapiącego się smutnie w przestrzeń. Nieruchomego, samego. Zniknął charakteryzujący go zuchwały, szeroki uśmiech.

Joaquín właśnie skończył 21 lat. Latający skrzydłowy, był najlepszym hiszpańskim piłkarzem na mundialu, jak również facetem - chłopakiem - który dostarczył perfekcyjne dośrodkowanie, mające wprowadzić Hiszpanów do historycznego półfinału. Na drodze stanął wówczas asystent sędziego, który twierdził, że futbolówka opuściła plac gry. Nie opuściła. Nie była nawet blisko. Zamiast awansu Hiszpanów, spotkanie jakimś sposobem zakończyło się rzutami karnymi. Fatum stanęło na przeszkodzie. Spośród wszystkich, Joaquín nie trafił. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej okrutnego. Niektórzy obawiali się, iż przez to rewelacja turnieju pogrąży się.

Na szczęście nie doszło do tego. A przynajmniej jeszcze nie. Zamiast stać się kozłem ofiarnym, Joaquín przywarł niemal tak mocno do klatki piersiowej narodu jak do swojej matki - to człowiek, który otwarcie mówił, że był karmiony piersią do ukończenia szóstego roku życia, żartując dla El Pais: "Kiedy graliśmy w kwadracie, inni biegli spragnieni do fontanny; ja pobiegłbym do mamy". Gdy drużyna narodowa wróciła na lotnisko Barajas, najwięcej serdecznych gestów i okrzyków wspierało właśnie jego. Był ulubieńcem każdego.

Gdy drużyna narodowa wróciła na lotnisko Barajas, najwięcej serdecznych gestów i okrzyków wspierało właśnie jego. Był ulubieńcem każdego.

"To mogło nawet dobrze się dla mnie skończyć" - powiedział niedawno dla AS'a, wspominając 2002 rok - "ze względu na stopień okazanej mi sympatii". Gromadzenie się ludzi wokół Joaquína nie było niespodzianką. Nie tylko był niesprawiedliwą ofiarą wielkiej kradzieży, lecz również trudno o spotkanie bardziej przyjaznego zawodnika. Zawsze chichoczący, Joaquín był prawdziwym niebieskookim chłopcem, śmiałą postacią. Przyznał, że chciał być toreadorem, nie piłkarzem, że z zamkniętymi oczami potrafi odróżnić dziesiątki wód po goleniu. Pytany, czy zawód piłkarza podniósł jego notowania u kobiet, wypalił z błyskiem w oku: "Cóż, jeśli mam być szczery, już wcześniej podrywanie wychodziło mi całkiem dobrze".

Przyznał, że chciał być toreadorem, nie piłkarzem, że z zamkniętymi oczami potrafi odróżnić dziesiątki wód po goleniu.

Śmiech zdaje się być jego naturalnym stanem. Jego kukiełka w programie rozrywkowym "Noticias del Guiñol" - a tylko garść piłkarzy doczekało się swoich - nieustannie zanosi się śmiechem. Dla Joaquína wszystko było zabawne. Gdy go spotykałeś, zauważałeś, że to nie było udawane. Niemożliwe było nie poczuć do niego sympatii.

To nie był jedyny powód. Było także podekscytowanie jego grą. Przeświecał ten sam charakter; wokół niego panowała radość, szczęście. Był typowym Andaluzyjczykiem na boisku i poza nim: w regionie chwalą się guasą, specyficznym poczuciem humoru, gdzie ich piłkarze mają duende - magiczny dotyk.

Jego kukiełka nie tylko cały czas się uśmiechała, ale cały czas nosiła ze sobą oponę od roweru. W hiszpańskim, bicicleta to również przejście. "Nie każdy piosenkarz jest artystą, tak jak nie każdy malarzy czy poeta. Można śpiewać, malować lub rymować i nic więcej" - powiedział pewien felietonista. "Tak samo jest w futbolu: wielu ludzi umie grać piłką, ale niewielu tak jak Joaquín".

Można śpiewać, malować lub rymować i nic więcej" - powiedział pewien felietonista. "Tak samo jest w futbolu: wielu ludzi umie grać piłką, ale niewielu tak jak Joaquín".

Podczas mistrzostw świata w 2002 roku to było wyjątkowo oczywiste. Pewien pisarz twierdził: "To wyglądało, jakby Garrincha we własnej osobie przywdziewał hiszpańską koszulkę. Joaquín ma magię, klasę i delikatny dotyk". El País, gazeta rozchodząca się w kraju w największym nakładzie, opisała go jako "niepowstrzymanego podczas rajdu, zdolnego ośmieszyć każdego rywala elektryzującym dryblingiem i szybkością". Pewien mędrzec określił go mianem piłkarza na tyle dobrego, że nie sądzi, aby wcześniej pojawił się taki w Hiszpanii.

W ukochanym Realu Betis, klubie który poprowadził do udziału w Lidze Mistrzów, był bohaterem - człowiekiem, który żeniąc się przy ołtarzu stal z żoną, księdzem i… Pucharem Króla, który pomógł wywalczyć drużynie.

Nikt nie sądził, że zostanie tam na długo. Miał stać się gwiazdą w innym klubie. Barcelona wyłożyła 25 milionów euro. Oferty złożyły również Chelsea Jose Mourinho oraz Manchester United Alexa Fergusona. Podobnie uczynił Real Madryt. Prezydent Florentino Pérez nie krył chęci sprowadzenia skrzydlowego do siebie, ciągle mówiąc jak to Joaquín miałby być kolejnym galáctico. Tymczaem Manuel Ruiz de Lopera, właściciel i prezydent Betisu, grał twardo. Wysłał nawet Joaquína na wypożyczenie do Albacete - tylko po to, żeby udowodnić, że może - po czym szybko wezwał go z powrotem. Joaquín posłuchał, zrobił sobie zdjęcie stojąc za boiskiem i wrócił, aby nie zostać posądzonym o sprzeciwianie się rozkazom. Groził wysłaniem Joaquína na Syberię. "W takim razie czas na wełnianą czapkę" - dowcipkował pomocnik. Koniec końców w sierpniu 2006 roku za 25 milionów euro dołączył do Valencii. Dla klubu z Mestalla to było oświadczenie woli; dla Joaquína okazało się katastrofą. Był tylko jednym z zawodników, na których klub za fatalnej prezydentury Juana Solera w rzeczywistości nie do końca mógł sobie pozwolić. Klub sięgnął finansowego dna i popadł w kryzys. Valencia rozpadała się za kulisami, polityczne awantury i starcia osobowości zaszły na tyle daleko, że doszło do spotkania w sądzie: kapitan kontra prezydent. Zamiast włączyć się do wyścigu o mistrzowski tytuł, Nietoperze broniły się przed spadkiem.

"Sprawy nie potoczyły się tak, jak się tego spodziewałem" - powiedział Joaquín w środku poprzedniego sezonu. To było powściągliwe. W każdym z czterech pierwszych lat w Valencii, przynajmniej w jedenastu meczach wchodził z ławki. W debiutanckim sezonie znalazł się w podstawowym składzie tylko w 22 z 38 ligowych spotkań. Nigdy nie znalazł się blisko piłkarzy spędzających najwięcej minut na boisku; w pierwszej kampanii, 2006/2007, dla przykładu, grał o 800 minut krócej od Davida Villi. W wieku 25-29 lat, kiedy powinien osiągnąć szczyt swoich możliwości, obniżył loty.

Pojawiały się migawki, ale goli i popisowych występów było kilka. Był oskarżany o słabe przykładanie się; jego pozbawione stresu zachowanie obracało się przeciwko niemu. "Jestem zbyt otwarty" - narzekał. Żartowanie stało się wadą, nie zaletą. Ale taki właśnie był. Zupełnie jakby posiadanie poczucia humoru było przestępstwem.

Pojawiały się migawki, ale goli i popisowych występów było kilka. Był oskarżany o słabe przykładanie się; jego pozbawione stresu zachowanie obracało się przeciwko niemu.

Prawo głosu z pewnością było. W październiku 2006 roku, niedługo po dołączeniu do Valencii, stracił miejsce w składzie reprezentacji. Po tym jak la selección przegrała z Irlandią Północną, został zapytany o to, czy drużyna narodowa zamieniła się w ruinę. Powiedział, że tak, że Luis Aragonés nie wie, jak zmienić ten stan rzeczy. Rozegrał 51 spotkań dla Hiszpanii. Nigdy więcej nie założył czerwonej koszulki. "Zabieranie głosu kosztowało mnie" - powiedział ze smutkiem.

Tymczasem Hiszpania wróciła ze złej drogi. Joaquín przestał być brany pod uwagę na początku eliminacji do EURO 2008. Hiszpanie ostatecznie zakwalifikowali się do turnieju finałowego i wygrali go, jak również mundial w 2010 roku. Dla Hiszpanii to olbrzymi sukces; dla Joaquína to kolejny gwóźdź do trumny. Jego obecność, kiedy szło tak źle i nieobecność, gdy reprezentacji się wiodło uczyniły z niego przyczynę, raka którego należy wykorzenić, chociaż tak naprawdę nim nie był. Niewielu chciało jego powrotu. Pojawiła się nowa generacja. Nie tylko w reprezentacji, lecz i w klubie. Na Mestalla na pierwszy plan wysunęli się Villa, David Silva, Juan Mata i, co najważniejsze, Pablo Hernández, przez co były skrzydłowy Betisu stawał się coraz mniej istotny.

W minionym sezonie Joaquín siedemnaście razy wybiegł w pierwszym składzie, z czego tylko osiem rozegrał w pełnym wymiarze czasowym. Doszło do małych spięć ze szkoleniowcem, Unaiem Emerym. Zaczął otwarcie mówić o końcu kontraktu i odejściu. Obiecał jedynie, iż nie zniknie w podejrzany sposób. "Trudno śmiać się w tych czasach" - powiedział. Postanowił trzymać głowę nisko i zrobić jak najwięcej w złej sytuacji. To tak, jakby zaprzeczał sobie samemu. Stał się zdeterminowany, aby "zamknąć usta i pracować". Joaquín, używając jego słów, "każdego dnia naciągał farmerki i wracał do domu po uszy usmarowany olejem". Pracował, ciągle pracował. Czuł, że zawsze tak było, jednak teraz dodał temu powagi - niemal przewrażliwienia na tle podejmowanych wysiłków. W pewnym sensie było go żal, prawie jakby miał pogrzebać swoją osobowość, aby być uważanym za poważnego piłkarza. Niedawna prośba o lekki, radosny wywiad została odrzucona właśnie dlatego, że miał być lekki. Wyjaśnienie było proste: "Wizerunek Joaquína jako żartownisia przyniósł więcej szkód, aniżeli pożytku".

Przy udziale innych okoliczności działających na jego korzyść, podziałało. Latem odeszli Villa i Silva. To był czas na przejęcie odpowiedzialności. "Musimy zrobić krok naprzód, wyjść z cienia" - powiedział. W wieku 29 lat, niemal nie zauważając, stał się weteranem. Razem z Davidem Navarro odziedziczył opaskę kapitana.

"Teraz jestem odniesieniem, z tego powodu czuję się bardziej zaangażowany, to dodaje mi chęci. Muszę odgrywać ważną rolę" - mówił. Faktycznie zaczyna ją odgrywać. Spełnia się to, co dziewięć miesięcy temu wydawało się niemożliwe. Wciąż nie jest niezagrożony na swojej pozycji, jego wskrzeszenie nadal nie jest ukończone, ale atmosfera jest zupełnie inna. Znów ma wpływ, z tygodnia na tydzień staje się ważniejszy. Tydzień temu pojawiły się nawet pogłoski o zainteresowaniu byłego "adoratora": niektórzy twierdzili, jakoby Manchester United przymierzał się do jego sprowadzenia.

Wciąż nie jest niezagrożony na swojej pozycji, jego wskrzeszenie nadal nie jest ukończone, ale atmosfera jest zupełnie inna. Znów ma wpływ, z tygodnia na tydzień staje się ważniejszy.

Propozycja nie byłaby taka jak w 2004 roku, a Joaquín nie jest tym samym piłkarzem co wtedy. Ale - i to właśnie się liczy - to pokazuje, że ponownie jest piłkarzem. Joaquín , którego drugie dziecko urodziło się w Walencji, teraz nie odejdzie. Sam fakt istnienia takich spekulacji podnosi na duchu, o czymś mówi. Joaquín znów się liczy.

Spoglądając wstecz, do 2002 roku, a więc czasów zanim przeszedł do Valencii, kiedy był piłkarzem mającym podbić świat, trudno nie czuć chociaż nuty smutku, poczucia straty tego, co mogło się wydarzyć. Jednak mając 29 lat wciąż jest czas, aby jeszcze raz cieszyć się jego futbolem, wciąż ma czas wnieść radość do tej gry. Przywrócić uśmiech na twarzach ludzi, nie tylko na swojej. Bez tego czegoś brakuje.

Kategoria: Felietony | Źródło: Sports Illustrated