Strona główna

Całkowity brak cojones...

Rivv | 01.03.2010; 22:31

Atlético 4:1 Valencia

Niedzielny wieczór w Madrycie po raz kolejny wystawił na próbę niezłomną wiarę wszystkich Valencianistas. Wiarę w to, że piłkarze Blanqunegros w wyjazdowej potyczce z równym sobie przeciwnikiem w końcu będą w stanie zagrać na poziomie, jaki prezentują podczas spotkań na Estadio Mestalla. Cóż, na Calderon nie doczekaliśmy się cudu i nic nie wskazuje na to, że za dwa tygodnie na Camp Nou opatrzność będzie po stronie Nietoperzy.

Z Deportivo 0:0, z Sevillą 1:2, z Atlético 1:4 – tak przedstawia się bilans wyjazdowych meczów Valencii w tym sezonie, rozgrywanych z drużynami o podobnym do Blanquinegros potencjale i aspiracjach. Dodać trzeba, że czekają nas jeszcze wyjazdy na Camp Nou, Estadio Santiago Bernabeu oraz El Madrigal. Dotychczasowe wyniki w spotkaniach z drużynami z najwyższej półki nie napawają optymizmem. Są zresztą łudząco podobne do rezultatów z poprzedniego sezonu: 0:4 z Barceloną, 0:1 z Realem, 0:1 z Atlético, 1:3 z Villarreal. Wiemy, czym to się skończyło – tylko szóstym miejscem w La Liga i pożegnaniem się z marzeniami o Lidze Mistrzów. Wniosek nasuwa się sam: ani Unai Emery, ani piłkarze nie wyciągnęli absolutnie żadnych wniosków z poprzedniego, nie bójmy się tego powiedzieć, ostatecznie przegranego sezonu. Pomimo posiadania w składzie lepszych zawodników niż rok temu, pomimo odrobinę dojrzalszej, pewniejszej gry w defensywie, nie potrafimy choćby nawiązać równorzędnej walki z silniejszym przeciwnikiem. Przyjeżdżamy na Camp Nou, ba, na Estadio Vicente Calderon i głupiejemy. A to Marchena ubzdura sobie, że jest bramkarzem i wygarnie piłkę ręką spod nóg Aguero, a to Mata nie trafi na pustą bramkę Ikera Casillasa, a to Emery ustawi drużynę na wskroś defensywnie, niwecząc marzenia o dobrym wyniku jeszcze przed wyjściem na murawę. Ciągle coś. Ciągle pech. Ciągle niezrozumiały paraliż, krępujący nogi i rozluźniający zwieracze.

Wczoraj miało miejsce nagromadzenie wszystkich złych okoliczności, które nękając Valencię niczym sęp mitycznego Prometeusza, przyczyniły się do sromotnej klęski Los Ches. Zaczęło się jednak dobrze. Po fali huraganowych ataków Atlético, których kulminacją był ewidentny faul Evera Banegi na Jose Antonio Reyesie w polu karnym, Valencia wyprowadziła szybką akcję, po której David Silva strzelając na raty ostatecznie pokonał Davida De Geę. Była to tego wieczoru jedyna pozytywna akcja Nietoperzy. Później nastąpiła seria katastrof, które doprowadziły do ostatecznego blamażu drużyny znad Turii. Debilne zachowanie Marcheny – scena już w tym momencie przesądzająca o porażce Los Ches. Wyrównanie Forlana, gol Aguero, kolejna bramka Forlana, przypieczętowanie zwycięstwa Rojiblancos przez Jurado. W międzyczasie druga czerwona kartka, tym razem dla Miguela, wynikająca z bezsilności naszych ulubieńców. Dramat, nic więcej nie warto napisać.

Mimo wszystko nie ma nic silniejszego na tym świecie niż wiara Valencianistas w swoją drużynę…*

*Powyższą tyradą, zastępującą tradycyjną pomeczówkę, Ameryki nie odkryłem. Prawdopodobnie wyraziłem jedynie bezsilną złość redakcji i większości fanów odwiedzających naszą stronę. Od razu proszę o wybaczenie – raz w roku mogę mieć chwilę słabości

Kategoria: Ogólne | Źródło: