Strona główna

BAT #3: Gonçalo, dziękujemy

Michał Kosim | 29.08.2018; 00:47

Bat nad głową #3

Od początku chciałem, żeby „Bat nad głową” był bardzo otwartą serią artykułów bez konkretnej, z góry ustalonej formy, a jedynym batem był bat z rozpostartymi skrzydłami z herbu Valencii, który jest w moim życiu od kiedy sięgam pamięcią. Dlatego dziś spontanicznie. Wielkie pieniądze, wielka presja, ale też wielki talent oraz wielka wola powrotu na Mestalla. Zrobię to w imieniu nas wszystkich. Nas, Valencianistas. Gonçalo, dziękujemy.

Umówmy się: o ile nie jesteście masochistami to nie zakochaliście się w Valencii, gdy o jej sile stanowili Mario Suárez, Munir czy Aderlan Santos. Jestem z Valencią na dobre i na złe od jakichś 13 lat, ale przysięgam – w sezonach 15/16 i 16/17 czułem się jak maltretowany mąż.

Kibicowanie ekipie ze swojego kraju, okolicy czy miejscowości jest czymś zupełnie innym niż takiej, która znajduje się ponad 2000 kilometrów z dala od ciebie. W pierwszym przypadku klub twojego życia jest ci niejako pisany, dlatego łatwiej jest pogodzić się z tym, że często jest on zwyczajnie słaby i że przeżyjesz życie nie zaznając żadnego istotnego sukcesu swojej ukochanej drużyny. Nie każdy ma piękną dziewczynę, ale w żadnym wypadku nie oznacza to, że ktoś taki nie może być bardziej szczęśliwy niż ten, kto takową ma. Jeśli opierasz swoją miłość do klubu na trofeach to najprawdopodobniej prędzej czy później dopadnie go starcza brzydota i nie będziesz mógł na niego patrzeć.

Kibice Valencii przez lata zawieszeni są między dwoma światami. Wielu z nich pamięta (ja niestety tylko z odtworzenia – nie załapałem się) sukcesy z przełomu wieków: dwa finały Ligi Mistrzów, dwa mistrzostwa Hiszpanii, Superpuchar Hiszpanii, Puchar Króla... Jeśli jako kibic zaznasz takich rzeczy to nikt nigdy nie przekona cię do tego, że to może już nigdy nie wrócić. Chyba, że zostaniesz sprowadzony na ziemię tak brutalnie, jak choćby ma to miejsce w Deportivo, które wraz z Valencią straszyło Real i Barcelonę i potrafiło walczyć z nimi jak równy z równym nie tylko w pojedynczym spotkaniu, ale też na przestrzeni całego sezonu. Dziś w SuperDepor ciężko doszukiwać się elementu „super”, a cotygodniowe rywalizacje z Extremadurą czy CD Lugo zabiły entuzjazm i marzenia niejednego kibica Deportivo.

W Valencii marzenia dopiero budzą się z głębokiego snu. Klub po świetnym poprzednim sezonie istotnie się wzmocnił i w ten poniedziałek dokonał ostatniego transferu tego lata, ściągając Gonçalo Guedesa tam, gdzie jego miejsce: na Mestalla. O tym, że przenosiny dojdą do skutku zapewniałem Was już siedem tygodni wcześniej w BAT #1.

Determinacja

Era Marcelino w Valencii cechuje się tym, że wysokiej klasy gracze do niego lgną. Są przy tym gotowi obniżyć swoje pensje (jak Kondogbia oraz Gameiro), odrzucać oferty większych klubów (jak Rodrigo tą z Realu Madryt) czy puścić w niepamięć wyzwiska pseudokibiców (jak Parejo, który w towarzystwie swojej rodziny był lżony od „psów” na ulicy). Casus Guedesa jest jednak jeszcze inny. PSG chciało otrzymać za niego znacznie, znacznie więcej niż kwota, jaką zapłaciły „Nietoperze”. Wielu kibiców obawiało się, że przy wymaganiach paryskiego klubu przeprowadzenie tej operacji będzie niemożliwe i widziałem mnóstwo głosów nawołujących klub do niemarnowania czasu i rozpoczęcia poszukiwań alternatyw. Na co klub, swoją drogą, zawsze był przygotowany: podczas inaugurującego sezon meczu z Atleti na trybunach Estadio Mestalla zasiadł agent Thorgana Hazarda, który był „planem B” autorstwa Pablo Longorii.

Największym problemem nie było jednak to ile PSG żądało, a to ile gotowe były zapłacić inne kluby. W gronie zainteresowanych były m.in. Arsenal, Juventus, Inter, Napoli czy Watford. Ci ostatni po sprzedaży Richarlisona mieli zaoferować niespełna 60 mln €, jednak Gonçalo konsekwentnie odrzucał wszystkie oferty spoza Valencii. Igrając przy tym z ogniem.

Portugalczyk postawił sprawę jasno: w grę wchodził tylko powrót do Valencii. Jeśli nie śledzicie sytuacji w PSG to uwierzcie na słowo, że Antero Henrique – dyrektor sportowy ekipy z Parc des Princes – działa we francuskim klubie cuda i to w wielkim stopniu on powoduje, że Paryżanie wciąż uciekają spod topora UEFA, dlatego tak kluczowa w powodzeniu negocjacji i zbiciu ceny do poziomu akceptowalnego przez Blanquinegros była postawa samego zawodnika.

Nie zmienił jej początek ligowego sezonu i nieciekawa sytuacja w PSG. 21-letni skrzydłowy nie otrzymał powołania na trzy pierwsze kolejki Ligue 1, a w związku z wcześniejszym zamknięciem okienka w Anglii oraz we Włoszech, w przypadku, gdyby Paris Saint-Germain nie doszło do porozumienia z Los Ches, Guedes ryzykował obejrzenie sezonu 18/19 z wysokości trybun. Nic sobie jednak z tego nie robił i dziś można powiedzieć, że warto było zagrać va banque.

Powrót

Na początku pisałem o tym, co kieruje nami przy wyborze klubu, któremu duża część z nas będzie wierna przez lata. Być może do końca życia. W moim przypadku nie była to gablota z pucharami, a gra Los Ches, która potrafiła zachwycać cały Świat. Muszę przyznać, że w ciągu ostatniej dekady takich momentów przeżywałem stosunkowo niewiele jak na historię klubu, która to historia czyni kibiców Valencii jednymi z najbardziej wymagających w Europie. Intensyfikuje ona każdą porażkę oraz każde zwycięstwo. Potrafimy stwierdzić, że Valencia stoczy bój o top 3, po czym za tydzień podopieczni Marcelino walczą jedynie o Ligę Europy (która będzie, oczywiście, cudem). I to wszystko po 180 minutach sezonu. Tacy już bywamy.

Myślę, że długo nie zapomnę jesieni 2017 w wykonaniu Valencii. Kontry drużyny dowodzonej przez Marcelino były momentami po prostu nie do zatrzymania. Gdy przypominam sobie poszczególne bramki, zawsze swój udział miał w nich Guedes. Nie jest to trudne, bowiem w sezonie 17/18 asystował on przy dziewięciu golach, sprokurował dwa kolejne i dołożył do tego sześć goli.

Oczekiwania i ryzyko

Bezpośredni udział przy 17 golach Los Ches w zeszłym sezonie wygląda imponująco. Rozumiem jednak obawy kibiców Valencii. Raz, że 40-50 mln € to rekord transferowy klubu. Dwa, że druga połowa sezonu oraz Mistrzostwa Świata w Rosji były w wykonaniu Gonçalo zdecydowanie słabsze. Trzy, że w przypadku braku awansu do kolejnej edycji Ligi Mistrzów wydane tego lata pieniądze mogą odbić się czkawką i klub nie uniknie sprzedaży istotnego gracza lub graczy. To jednak na ten moment czarnowidztwo, a sam skrzydłowy ma wciąż zaledwie 21 lat i to naturalne, że wiek, kontuzja, której po drodze się nabawił oraz ciągła niepewność co do swojej przyszłości odbiły się na tym, że nie był on regularny.

Klub w niego w pełni wierzy. Wcześniej wymieniłem nazwisko Mario Suáreza, który w Valencii grał z numerem „7”, co postrzegam jako chichot losu, biorąc pod uwagę graczy, którzy wcześniej występowali z nim na plecach: Claudio López, Joaquín, David Villa... Ten ostatni był ostatnim piłkarzem Valencii z takim potencjałem, jaki ma Guedes. Moim zdaniem jeśli byłby w stanie – a uważam, że jest – jeszcze się rozwinąć i utrzymać formę przez cały sezon, byłby w przyszłości kandydatem do Złotej Piłki, co zresztą wieściło m.in. ESPN. Dlatego jest to ruch tak ważny. Valencia po prostu musiała zrobić wszystko, by ściągnąć go z powrotem i wykorzystać fakt, że Portugalczyk tak mocno pragnął wrócić do Hiszpanii.

Dlatego: Gonçalo, dziękujemy. Za to, ile dałeś nam radości w zeszłym sezonie i za to, ile dasz jej w przyszłości, czego jestem pewien. Czy z Twoją pomocą zagramy w kolejnym finale Ligi Mistrzów? Wygramy mistrzostwo Hiszpanii? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że przywróciłeś Valencii CF element, którego przez lata tak bardzo mi brakowało. I bez którego o grze w kolejnym finale Ligi Mistrzów czy wygraniu mistrzostwa Hiszpanii nie ma co marzyć.

Ale dziś marzyć możemy. Zrobię to w imieniu nas wszystkich. Nas, Valencianistas. Gonçalo, dziękujemy.

Czytaj także:
BAT #1: Guedes wraca do siebie
BAT #2: Pascu Calabuig (wywiad)

Kategoria: Felietony | Źródło: własne